sobota, 30 maja 2015

Skorpion. L'Aquila Rinasce

Przed chwilą ubiłam skorpiona, który pomykał przed drzwiami łazienki. To chyba taki folklor włoskich agriturismo. W ubiegłym roku skorpion towarzyszył mi w agriturismo niedaleko Radicofani. Siedział sobie na ścianie i patrzyl co robię na komputerze. Wezwany właściciel zmiótł go na szufelkę i wyniósł na dwór. "Moja żona by go zabiła" oświadczył. "Przecież on zaraz wróci" - powiedziałam. "Wróci" - zgodził się. Dzisiejszego skorpiona pozbyłam się natychmiast, leży taki rozpłaszczony. Może na wszelki wypadek powinnam wyrzucić go za drzwi?
Pierwsze skorpiony widziałam na campingu Miramare w Antignano pod Livorno. Gdy zwinęliśmy namiot, ze trzy siedziały pod spodem, dobrze im było pod nami. Następny trafił się w łazience w Shanti House, w górach niedaleko Borzonasca w Ligurii. Muszę kiedyś napisać o Shanti House, to klimatyczne miejsce, warto je poznać.
Teraz jestem w agriturismo "Il Casale di San Lorenzo" w Colli di Volturno w Molise. Na krańcu świata i ustawicznie pod górę. Tu raczej niewiele jest na płaskim. Duży apartament w kamiennym domku. Wszystko wiekowe, belki trzeszczą mi nad głową. Przemili gospodarze. Paolo chyba pasjonuje się historią, bo zabawiał mnie opowieściami o Sannitach zamieszkujących te tereny przed Rzymianami. Gospodyni zrobiła prześwietne ravioli, przedtem zestaw grillowanego bakłażana, prosciuto crudo i mozarelli, potem verdure i faggioli. Do tego karafka Aglianico. Odmówiłam dalszego obżarstwa.
Il Casale di San Lorenzo
Colli di Volturno
Wczorajszego dnia nie zdążyłam opisać. Droga z Fabriano przez Piano Grande, Castelluccio i Lago Campotosto do L'Aquili bardzo piękna. Pogoda słoneczna, więc krajobrazy w całej majowej krasie. Na takiej drodze nie można się spieszyć...


Częściowo droga już mi znana. Na Piano Grande i w Castelluccio byłam już kilka razy, pisałam również o tym na blogu. Ale gdy jestem w pobliżu muszę zajrzeć choć na chwilę.Wreszcie dowiedziałam się kiedy na Piano kwitną maki - przełom czerwca i lipca. Chciałabym to zobaczyć, trzeba pomyśleć o przesunięciu wyjazdu na czerwiec. Muszę to zrobić zanim Piano nie zamieni się w pola uprawne. Gdy byłam tam pierwszy raz wszystko było łąką. Teraz pola coraz bardziej wgryzają się w trawiasto-kwietną równinę. Te pola uprawne to głównie kamienie między którymi usiłuje rosnąć zboże.
Lago di Campotosto


Wstrząsające wrażenie robi L'Aquila. Umarłe miasto, które usiłuje wrócić do życia po trzęsieniu ziemi. Centrum to całe kwartały nie zamieszkane, popodpierane domy, puste sklepy, bary, rusztowania, puste okna, przegrodzone ulice, ale i też zapach zaprawy, łoskot prowadzonych prac budowlanych. Pojedyńcze budynki odzyskują swoją urodę i przydatność. Po katakliźmie deklarowano daleko idącą pomoc. Wraz z upływem czasu deklaracje nie były realizowane, L'Aquila coraz bardziej była zostawiona sobie. A potrzeby są ogromne, własnymi siłami nie da się przywrócić pięknego miasta do życia. Serce mi się uradowało, gdy przed pięknym pałacem, którego renowacja jest już bardzo zaawansowana, przeczytałam na wielkiej tablicy, że prace te zostały sfinansowane przez rząd rosyjski. Ciekawa jestem jaka pomoc dla  miasta pochodzi z unijnej kasy... Kasy która szczodrze finansuje różne durne i niepotrzebne projekty.
Na wielu odbudowywanych gmachach widać napis : L'Aquila Rinasce  - L'Aquila się odradza.

 


Pałac restaurowany za rosyjskie pieniądze
To chyba symbol odbudowy miasta - murale na nowym osiedlu pod miastem
Dzisiaj pojechałam na moje ukochane Campo Imperatore. U stóp pokrytego jęzorami śniegu pasma Gran Sasso bezmiar ukwieconych teraz łąk, niewiele drzew i krzewów, jeziorka, dolinki i pagórki. Jest to niezwykle widokowy płaskowyż. Grzybiarze, lotniarze, motocykliści i zwolennicy włóczęgi po falistych bezdrożach - było dzisiaj sporo samochodów. Ale najbardziej wprawiła mnie w osłupienie wielka ciężarówka z dwoma piętrowymi przyczepami wypełnionymi  kwiczącymi tucznikami. Jechała wąziutką i krętą drogą z Santo Stefano di Sessanio w głąb Campo...





A z Campo już zupełnie nowymi drogami do Scanno. Mój żywioł - tornante, strome podjazdy, przyklejone do szczytów lub zboczy miasteczka, jeziora w dolinie, kawa za 90 centów, życzliwi ludzie i co chwila widok zmuszający do zatrzymania.

Goriano Sicoli
Lago di San Domenico
Lago di Scanno
Lago di Barrea

piątek, 29 maja 2015

Mini miasteczka i jaskinie

W czwartek zanurkowałam w Romanię. Torre Pedrera, gdzie nocowałam, znajduje się niedaleko Rimini, musiałam więc pojechać drogą SS 16 czyli Adriaticą. Biegnie ona wzdłuż całego włoskiego wybrzeża Adriatyku. No i biegnie, a raczej się wlecze, tak przez wszystkie nadmorskie miejscowości. W rejonie Rimini jedna miejscowość przechodzi w drugą. SS 16 tylko na krótkim odcinku jest dwupasmowa. Światła, ronda, ograniczenia prędkości, samochód jeden za drugim. Strasznie ślamazarnie szło, więc w pewnym momencie nie wytrzymałam i skręciłam w głąb lądu. Plątanina dróg jest tu niezła, ale byle dostać się do Urbino. Morciano di Romania, nazwa wydała mi się znajoma, znalazłam na mapie, kierunek był dobry. No i pojawiły się górki, zakręty, podjazdy, zupełnie inne życie niż ciągnąć się w korku wzdłuż morza z widokiem na magazyny, fabryki, sklepy.
Trochę musiałam pokombinować, bo oznakowanie jak zwykle na takich bocznych drogach jest dość skąpe. Ale od czego słońce i mapa.
Od Morciano do Saludecio zaczęły się strome podjazdy, krajobraz stawał się coraz ładniejszy. Nie miałam zielonego pojęcia czy mijane miasteczka mają jakieś specjalne atrakcje, więc trzeba było sprawdzić. Pierwsze do którego zajrzałam to, położone oczywiście na górze, Saludecio. Gdy zobaczyłam bramę prowadzącą do starego miasta wiedziałam, że będzie ładnie.

 

Miasteczko obficie obwieszone chorągiewkami, plakatami. Cały maj to jedno wielkie święto, ku czci Santo Amato Ronconi, miejscowego świętego. Rok temu papież Franciszek ogłosił go świętym. Pochodzący z Saludecio Amato Ronconi był franciszkaninem, żył w XIII wieku. Gdy zajrzałam do kościoła parafialnego przez szklaną kopułę trumny zobaczyłam zabalsamowanego świętego. We włoskich kościołach to widok dość częsty, dla mnie raczej makabryczny. 
Malutkie śliczne Saludecio oprócz Santo Amato Ronconi ma jeszcze błogosławioną Marię Elisabette Renzi beatyfikowaną w 1989 r przez Jana Pawła II. Urodzaj świętych, więc okazja do świętowania, co Włosi lubią i świetnie potrafią robić. Urokliwe miasteczko można obejrzeć podczas krótkiego spaceru. W wielu miejscach widać ciekawe murale.











  
Następne było Montegridolfo. Jeżeli widzę charakterystyczną tablicę z napisem: Uno del borghi piu belli d'Italia (jedno z najpiękniejszych miasteczek Italii), to wiem że trzeba tam wstąpić. Śliczności, wypieszczone, jasna cegła, kilka uliczek, takie mini miasteczko. Oczywiście na samym szczycie wzgórza, z bramą przez którą nawet nie próbowałam wjeżdżać.



Do Urbino nie wstępowałam, choć warto i pomimo że byłam tam już 3 razy odwiedziłabym to piękne miasto jeszcze raz. Z żalem patrzyłam na stare miasto zostające z boku, ale zabrakło by czasu na groty Frasassi w Marche. A tam jeszcze nie byłam.
Zajrzałam po drodze do Gengi, kolejnego jeszcze mniejszego starego miasteczka. Tutaj naprawdę nie można się zmęczyć, tym bardziej że parking jest tuż przy wejściu.  W okolicy powszechnie występuje łupkowa skała w słonecznym kolorze, w Gendze często stanowi część murów domów. Bardzo oryginalnie to wygląda.



Droga do Frasassi prowadzi w głębokiej dolinie o stromych brzegach, wzdłuż bystrej rzeki. Widoki są wspaniałe, piękno natury wprawia w zachwyt. Co chwilę miałam się ochotę zatrzymać, żeby patrzeć i robić zdjęcia. Tym bardziej, że słońce wydobywało wszystkie barwy.



Do grot wchodzi się wyłącznie w grupach z przewodnikiem. Dorosłego kosztuje to 15,5 €. Parking i biglietteria znajdują się 1,5 km od wejścia do grot. Ale to nie ma znaczenia, bo posiadaczy biletu o określonej godzinie zabiera navetta, czyli kursujący wahadłowo autobus. Przejście przez groty trwa około 1 godz 15 minut. Trzeba wziąć coś ciepłego do ubrania, bo w grotach temperatura nie przekracza 14 st C. Potrzebne są pełne, wygodne buty, bo jest mokro a czasami ślisko. I trzeba sporo chodzić po schodach. Ciekawe i piękne, warto tam się wybrać. Jest jednak ogromny mankament - nie wolno robić zdjęć. Dla mnie takie ograniczenie jest bardzo dotkliwe, zabrali mi pół przyjemności. Cichcem udało mi się zrobić kilka fotek, ale tylko dwie są ostre. Za to przy największych stalagmitach jest pani, która robi zdjęcia. 7 € w, formacie A 4. I tu jest pies pogrzebany. Kto by chciał wydać na 1 fotkę 7 €, gdyby można było robić swoje?


Nie jestem w stanie opisać tego co widziałam, to tylko zdjęcia mogą oddać. Bardzo mi się podobały określenia niektórych form nacieków, takie jedzeniowe - spaghetti, bucatini (to kluski) czy plasterek pancetty (boczku). I coś w tym jest, szczególnie nawis na suficie przypominał gigantyczny plasterek boczku. Niestety nie ma zdjęcia.
Na noc wylądowałam w Fabriano, bardzo ładnym mieście. Miałam mieszkać w B&B L'Armonia, które jak się okazało prowadzi Polka, Edyta, żona Włocha, młoda matka 3 córek, pochodząca z Lubelskiego. Od 10 lat w Fabriano. Ale w łazience pokoju w którym miałam mieszkać pękła rura kanalizacyjna, więc znalazłam się w domu obok, w B&B Antica Loggia. Łoże ogromne, wygodne, leciutka cieplutka kołdra, więc się wreszcie wyspałam.
Kolację jadłam w mieście, w ristorante "Sotto i Portici" na Piazza Garibaldi. Przed drzwiami stał kelner, obok wystawionego menu. Niestety nie było w nim żadnego makaronu bez mięsa. Pan wdał się ze mną w rozmowę na temat menu i gdy powiedziałam, że nie lubię makaronu z mięsem oświadczył - to zrobimy taki jaki pani chce. I była pasta fresca (świeży makaron) z cukinią, brokułem i pomidorkami. Do tego 2 kieliszki pysznego, zimnego prosecco. I to wszystko za 11,5 €.  Zaraz mi się przypomniało jak to w Ejlacie, we włoskiej restauracji kucharz nie zgodził się na zamianę kształtu makaronu... I jak tu nie kochać Italii.