poniedziałek, 7 października 2013

Trasa przełęczy - Tonale, Campo Carlo Magno

Muszę dokończyć opis trasy wokół Adamello (3554 m). Miasteczko Corteno Golgi, w którym nocowałam jest niewielkie, tak na 40 minut spaceru. Największą atrakcją jest to, iż urodził się tutaj laureat nagrody Nobla Camillo Golgi, lekarz patolog. Wtedy, w 1843 r miasteczko nazywało się tylko Corteno. Dopiero w 1956 r  dodano do nazwy Golgi, oczywiście na cześć noblisty.

Alpe Strencia


Na podwórzu domu rodzinnego noblisty
Mieszkałam w sympatycznym hotelu Miramonti, za oknem szumiała rzeczka, dookoła góry. Na kolację casoncelli con burro e salvia, były wyśmienite. To rodzaj ravioli w kształcie prostokąta. Przypuszczam, że były ugotowane wcześniej i podgrzane w mikrofalówce, co nie powinno mieć miejsca, ale i tak były pyszne, więc nie wyraziłam dezaprobaty dla takich praktyk. Casoncelli są typowe dla Lombardii, a szczególnie dla rejonu Brescii i Bergamo. Moje były nadziane ricottą, szpinakiem i ziemniakami, ale można je napełniać przeróżnymi farszami.
Wszystkie włoskie ravioli są bardzo smaczne. Ale najbardziej utkwiły mi w pamięci te które jadłam w Bari - nazywały się violente a były nadziane ziemniakami z lawendą i polane sosem z dyni. Jadłam je ze 4 lata temu , ale do tej pory pamiętam ich smak.
Z Coreteno Golgi, przez Edolo pojechałam w kierunku Passo del Tonale. Po drodze ładne miasteczko Ponte di Legno. Cały czas towarzyszyła mi kolejka linowa. Wagoniki śmigały nisko nad szosą, bardzo często wzdłuż drogi, tak jakby pełniły rolę komunikacji autobusowej. Kursowały we wszystkie strony.
Jechałam już kiedyś tą trasą, tyle, że w odwrotnym kierunku. I nie pamiętałam, że na przełęczy jest ładne miasteczko. Oczywiście same pensjonaty, hotele, bo wokół raj dla narciarzy. Piękne słońce jeszcze dodawało uroku krajobrazowi.

Passo di Tonale
Po drodze zajrzałam do Osany, nad którą górują dość dobrze zachowane ruiny zamku. Maleńkie ukwiecone miasteczko z kilkoma wąskimi uliczkami. Chwila na odpoczynek w trasie.

Osana
To Val Vermiglio, a zaraz za nią Val di Sole, dobrze znana narciarzom. Na początku Val di Sole, w Dimaro skręciłam na południe w kierunku Tione di Trento. Majestatyczne lasy. Po drodze przełęcz i narciarska miejscowość Campo Carlo Magno (tylko 1682 m n.p.m) i zaraz za nią śliczna Madonna di Campiglio. 

Ukwiecony hotel Catturani na Passo Carlo Magno


Madonna di Campiglio
Gdybym jeździła na nartach, to chciałabym tu spędzić parę dni. Byłam w wielu miejscowościach narciarskich, ale Madonna najbardziej przypadła mi do gustu. Podczas spaceru po mieście trafilam na polski ślad - plakat z Tour de Pologne. 27 lipca etap wyścigu kończył się właśnie w Madonna di Campiglio. Czesław Lang ciągle jest jedną nogą we Włoszech. Mieszkał wiele lat nad Gardą i wcale mu się nie dziwię, że lubi tu wracać, nawet z całym swoim wyścigiem.
Takie widoki nie pozwalają szybko opuszczać tej okolicy. Na szczęście przy drodze jest dużo miejsc do zatrzymania i spokojnego napawania się pięknem alpejskiego krajobrazu. Taki obrzydliwy landszaft. Gdy przeglądam zdjęcia wracam tam jeszcze raz i prawie czuję zapach rozgrzanej słońcem górskiej łąki.

środa, 2 października 2013

Trasa przełęczy - Rombo, Croce Domini

Próbuję policzyć przełęcze jakie przejechałam podczas ostatniego wyjazdu. Najwyższe było niewątpliwie Passo Rombo ( w niemieckojęzycznej wersji Timmelsjoch) - 2509 m n.p.m. Mam kilka atlasów i w każdym z nich podana jest inna wysokość, niższa od prawdziwej. Ale w atlasie Alp i na samej przełęczy jest 2509 m, więc to obowiązuje. Przełęcz jest przejezdna od maja do października, potem zasypana śniegiem. Na dodatek nie można na nią wjechać w nocy - od 20:00 do 7:00 jest zamknięta.
Sporo jest w Alpach takich przełęczy dostępnych dla samochodu jedynie latem. W zasadzie tylko w lipcu i sierpniu można być pewnym, że na tablicy zapowiadającej przełęcz będzie napisane aperto, open itp zależnie od kraju. Trzeba to przed wyjazdem dokładnie sprawdzić, żeby nie narażać się na objazdy. Raz tylko znalazłam się w takiej sytuacji - Stelvio było zamknięte pod koniec maja i nad Como musiałam jechać przez Szwajcarię. Drogą bardzo piękną, więc  nie żałowałam.
Przełęczy kilkusetmetrowych to nawet nie liczę, na górskiej drodze jest ich mnóstwo.
Przejechałam prześliczną trasę wokół masywu Adamello. Dwa dni gór, cudnych widoków i mocnych wrażeń na wąskich odcinkach. Trasa warta polecenia. Z Vattaro przez Mattarello do Rovereto a stamtąd do Riva di Garda skąd długim tunelem do drogi 240 idącej nad Lago di Ledro. Śliczne jezioro. W zasadzie jak każde górskie jezioro. Gdy pogoda dopisze, to widoki i zdjęcia są wspaniałe.
Droga trochę kręta, ale szeroka i jedzie się świetnie. Trzeba tylko bardzo uważać na fotoradary, których jest wielka obfitość. Czasami i co 100-200 m. Ostrzeżenia, takiego jak u nas, nie zuważyłam. Na szczęście są duże i najczęściej pomarańczowe, więc dobrze je widać. Ale w tym rejonie spotkałam je również w wersji zielonej, więc bardziej wtapiają się w otoczenie. Nie wiem czy są czynne, bo jechałam obrzydliwie przepisowo. Jeżeli radar działa to na górze pulsuje mu światełko. Po ciemku widać to doskonale, jednak w dzień przy oślepiającym słońcu wszystkie wydają się martwe. Pierwszy raz spotkałam takie radarowisko. I to na bocznych drogach. na głównych jest ich niewiele. Gdy sprawdza się trasę na Via Michelin to ostatnio pojawiły się ostrzeżenia gdzie są radary. I warto sobie to zanotować, bo mandaty są wysokie.

Za Darzo skręciłam w drogę w kierunku Bagolino. Ostro wspięła się w górę. W pewnym momencie jest z niej piękny widok na Lago d'Idro. Droga zrobiła się wąska, nawet bardzo wąska, bo na jeden samochód. Z jednej strony urwisko z drugiej ściana, piękny las. I ten dreszczyk emocji - czy nadjedzie ktoś z przeciwka. Czasami są rozszerzenia, na ktorych od biedy można się zmieścić we dwójkę.  Miałam jednak szczęście. Do Bagolino trafił się jeden samochód, ale akurat było gdzie się wyminąć. W Bagolino jest ładny kościół  pod wezwaniem św.Jerzego, z krużgankami spod których można popatrzeć na dachy miasteczka położonego poniżej.
Tutaj skręca się na drogę 669 w stronę przełęczy Croce Domini - 1892 m n.p.m. Na przełęcz prowadzą dwie drogi. Miałam ochotę pojechać tą drugą - 345, jednak zwyciężył rozsądek. Droga jest przepiękna, ale 8 km przed przełęczą nie ma asfaltu. Samotna jazda górską nieutwardzoną drogą. Ekscytujące, ale nie zdecydowałam się. Droga 669 była też śliczna i w większej części normalnej szerokości.
A na dodatek , gdy zatrzymałam się na kawę w przydrożnym barze, trafiłam na sklep z miejscowymi serami.
Kupiłam wyśmienity Bagoss z Bagolino i jeszcze drugi który mi smakował, ale nazwa umknęła z pamięci. Zostało to zapakowane sotto vuoto i w lodówce czeka. Za dwa tygodnie razem z serem będę w Palermo. Moja włoska córka jest smakoszką serów. Do serów zawiozę jej też mój najnowszy wyrób - dolce-piccante. Kilka lat temu kupowałam to w Kalabrii, która słynie z ostrej papryki. Teraz diabelskie mini papryczki obrodziły na moim warzywniku i musiałam jakoś je wykorzystać. I powstał świetny sos z pomidorów, z peperoncino, czosnkiem, świeżym imbirem, dużą ilością cukru i octem balsamicznym. Wyśmienity jest właśnie do serów. Najpierw czuje się jego słodycz, a potem pojawia się ostrość peperoncino. Chyba jeszcze trochę wyprodukuję, bo amatorów jest mnóstwo. Ale wracajmy na górską drogę.
Widoki były bajeczne, góry to widokowy pewniak. Zdjęć mam mnóstwo. Można było spokojnie się zatrzymać i nadelektować urodą krajobrazu.
Droga znowu zrobiła się wąska . I wtedy zza zakrętu w górze pojawił się samochód. Niestety miejsca było zbyt mało, żebyśmy mogli koło siebie przejechać. Ale uprzejmy niemiecki turysta  wycofał się na zakręt, gdzie było trochę szerzej. Dobrze że to nie ja musiałam się cofać. Wolę jechać do przodu.
Na przełęczy Croce Domini był bar, rifugio, stado motocyklistów w czarnych skórach i stado krów w jasnych skórach pasące sie na stromym stoku. Były one dowodem na prawdziwość żartobliwego powiedzenia, że alpejskie krowy mają nogi po jednej stronie dłuższe.
Nastepnego dnia, po noclegu w miasteczku Corteno Golgi (pomiędzy Edolo a Apricą) ruszyłam na Passo di Tonale a potem do Madonna di Campiglio przez przełęcz Carlo Magno.

czwartek, 19 września 2013

Ritorno

W piątek, 13 września (dzień urodzin mojej włoskiej córki) Italia pożegnała mnie słońcem i zapachem fermentujących winogron. Widziałam po drodze kombajn zbierający winogrona na dużej plantacji. Po raz pierwszy we Włoszech. Technika wszędzie wypiera ludzi.
Po drogach krążyły traktory ciągnące do przetwórni wyładowane winogronami przyczepy . Nawet  widziałam kolejkę pojazdów z winogronami. Tak jak u nas kiedyś (i czasami teraz) przed punktami skupu.

Przed Cantina Valdadige (Trentino)
Zrobiłam winne zakupy. Najpierw w Rovereto w Cantine Longariva. Mają tam wyśmienite wina. Dosyć drogie, ale naprawdę pyszne i inne od tych z półek supermarketów. W Cantine Isera kupiłam moje tegoroczne odkrycie - Marzemino d'Isera Etichieta Verde. Pychota. I jeszcze kilka innych zarówno czerwonych jak i białych, żeby popróbować. W enotece wielkiej winiarni Cavit pod Trento zaopatrzyłam się w Teroldego Rotaliano Mastri Vernacoli, które kupiłam w ubiegłym roku i okazało się bardzo smaczne. Spisałam wszystko z etykiety przed wyrzuceniem ostatniej butelki i znalazłam to samo. Wiozę ponad 40 butelek , przede wszystkim z Trentino. Są tu świetne wina, w Polsce mało znane.

W Cantine Longariva w Rovereto
Na Brennerze wypiłam ostatnie dobre espresso i przeczołgałam się przez Austrię. Piszę przeczołgałam, bo jeżeli nie jedzie się autostradą, to na zwykłych pięknych drogach tempo jest żółwie. Nie dość, że ciągle wsie i miasteczka (ograniczenia szybkości i czasami fotoradary), to mnóstwo prac modernizacyjnych, a na dodatek co chwila coś wartego sfotografowania.
W okolicach Innsbrucka na górach pojawił się świeży śnieg. Gdy dojeżdżałam do Kufstein deszcz zaczął na dobre padać. Normalka, jechałam przecież do Reit im Winkl w Bawarii.       

Reit im Winkl, bajkowe miasteczko. Tak śliczne, że aż kiczowate
        Myślałam, że wreszcie uda mi się zobaczyć Reit w słońcu. Nic z tego. Wieczorem gdy szukalam kartoflanej sałatki nawet mżyło, rano na chwilę słońce wyjrzało, ale gdy wyszłam z hotelu, żeby porobić zdjęcia, to niestety bezpowrotnie schowało się za chmury. I tak było przez cały dzień. Jechałam przez tereny niezwykle malownicze i pełne pięknych malowanych i ukwieconych domów, spaśnych stodół i obór. Ale zdjęcia będą mało barwne.
Trafiłam na bawarski ślub. Fajna sprawa.  Tak lubię Bawarię. Podoba mi się bardzo, że chodzą tutaj w swoich strojach regionalnych. I w miastach i na wsi. U nas tylko zespoły ludowe. Chciałabym znać lepiej niemiecki, żeby czuć się tu swobodniej. Zima długa, może uda mi się trochę pouczyć

niedziela, 8 września 2013

Tornante

Warto bylo zapłacić 14 euro, żeby przejechać z Austrii do Włoch przez Passo del Rombo (Timmelsjoch). Widoki są wspaniałe, tymbardziej, że tego dnia niebo było bez jednej chmurki. Tak bezkresny lazur trafia się w Alpach rzadko. Przeważnie niebo ozdabiają niezwykle fotogeniczne chmury.
Wrażeń dostarczają strome podjazdy i liczne tornante. Uwielbiam ten dreszczyk towarzyszący przejazdowi nad przepaścią.  Ale są również bardzo często poszerzenia jezdni, gdzie można się zatrzymać, popatrzeć spokojnie na alpejskie cuda, zrobić bez pośpiechu zdjęcia.
Poza tym za przełęczą już byłam w Italii.


Kawy na przełęczy nie odważyłam się napić, bo była zapewne bardziej austriacka niż włoska. Ale kilka kilometrów dalej na ogromnym płaskim kamieniu zrobiłam sobie najprawdziwsze włoskie espresso.

Po drodze mnóstwo szarotek, oczywiście alpejskich. I jak zwykle w górach - tabuny odzianych w czarne skóry motocyklistów.
Rombo było najwyższą w czasie tego wyjazdu przełęczą. Ale cały czas jestem w Alpach, więc śmiało mogę powiedzieć, że jest to rajd po przełęczach. Za kilka dni policzę na ilu byłam.
Piszę tak na raty, bo w hotelach jest beznadziejnie z internetem w pokoju. Albo wcale nie ma, albo słabizna, żadnego zdjęcia nie przepchnie. Teraz siedzę w holu hotelu Monzoni w Pozza di Fassa, a wolałabym w pokoju. Więc zaraz się zwijam. W Vattaro, gdzie bazuję w hotelu Tomei u mojej przyjaciółki Romany, internet jest w pokoju, ale z kolei nie ma czasu na pisanie, bo musimy się nagadać. Romana mieszka tu od 40 lat i na codzień wszystko dookoła po włosku, więc chętnie sobie porozmawia po polsku. Przy okazji dowiaduję się od niej o tutejszych sprawach. Trentino jest takie trochę niemieckie, już na pierwszy rzut oka to widać po podwójnych nazwach miejscowości. A także po ilości pelargonii i surfinii na balkonach, kwietnikach, w skrzynkach. Są nieraz tak oszałamiające, że robię im bez przerwy zdjęcia. Nawet najzwyklejszy dom ozdobiony kwiatami wygląda pięknie.
To Moena, prześliczne miasteczko w Val di Fiemme, niedaleko Predazzo
Im bardziej na północ tym bardziej autriacko-niemiecko pod względem porządku, jedzenia i piwa. Oczywiście nikt do mnie nie mówi po włosku, tylko po niemiecku. Turystka blondynka to zapewne Niemka. Pan sprzedający speck na ulicznym straganie w Merano, gdy odpowiedziałam mu po włosku zdziwił się - Italiana? Jak powiedziałam, że Polacca rozpromienił się i zawołał - Papa Giovanni Paolo Secondo!
To przyjemne. Włosi bardzo lubili naszego papieża. I duża część tej sympatii przeniosła się na całą nację.
Z kuchni dolatują jakieś intensywne zapachy, a pani w recepcji coraz głośniej puszcza przeboje, pora więc wrócić do pokoju.

.

niedziela, 1 września 2013

W stronę Italii

Dzisiaj ten szczęśliwy dzień. Wyruszyłam znowu na południe. Powoli. Do Włoch dojadę w środę. Dzisiaj Quedlinburg na południe od Magdeburga. Godzinę straciłam w korku na autostradzie w rejonie Poczdamu, a potem trafiły się dwa objazdy fatalnie oznakowane. Raczej wcale nie oznakowane.  Chyba stracę wiarę w niemiecki porządek. U nas objazdy są bardzo dobrze oznakowane, chyba powinni się zgłosić na szkolenie jak robic umleitungi. Gdybym wcześniej nie studiowała dokładnie mapy (a mam bardzo dokładny atlas Niemiec, to bym może do tej pory gdzieś błądziła po okolicy.
Teren w rejonie Magdeburga płaski, więc niezbyt ładnie, ale już zaczyna falować, niedaleko góry Harzu. Sam Quedlinburg przepiękny, takie bajkowe stare miasteczko. Każdy dom to cacuszko, aparat aż mi się zagrzał. Szkoda tylko, że było pochmurno i już się ściemniało. Ale i tak zdjęcia są ładne. Zjadłam pyszną sałatkę ziemniaczaną w Kartoffelhaus i popiłam dobrym piwem. Niestety nie zobaczyłam wszystkiego, bo każda uliczka warta obejrzenia, za mało było czasu. Potrzeba conajmniej pół dnia, a nie dwie godziny. Jeżeli jutro będzie słońce to jeszcze raz przejdę się po mieście. Ale w prognozie widziałam deszcz, więc prawdopodobnie pojadę dalej - do Bambergu.

Wreszcie zrealizuję wjazd do Włoch przez Passo del Rombo. Przełęcz jest otwarta od czerwca do października, więc mam szansę na piękne widoki. Prognozy zapowiadają na wtorek i środę piękną słoneczną pogodę w tym rejonie.
Tym razem jadę sama i zamierzam krążyć głównie po Alpach. Zapadnę u Romany w Vattaro ( hotel Tomei) i stamtąd będę robiła dwudniowe rundy przez góry.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Włoskie zakupy

Na początku kupowałam przede wszystkim buty. Czyste szaleństwo. pamiętam jak wiosną 1995 r byłam w Weronie na targach "Fieragricola" i wróciłam z 12 parami butów. Niektóre z bólem serca musiałam sprzedać koleżankom,  bo gdybym chciała wszystkie zatrzymać, to byłoby finansowe samobójstwo. Ale jak ma się zachować kobieta w krainie butów jaką są niewątpliwie północne Włochy? Jeszcze chyba 10 lat wcześniej były u nas kartki na buty, więc łatwo zachłysnąć się tą obfitością. Wtedy robiłyśmy butowe zakupy przede wszystkim w Pitarello, gdzie ceny były na naszą kieszeń. Do oglądania miałyśmy piękne wystawy na ulicach Werony a do kupowania centra handlowe.
I to się nie zmieniło. Eleganckie butiki, w których albo wcale nie wystawiają cen, albo są one z kosmosu, są poza moim zasięgiem. I wcale nad tym nie rozpaczam. Zawsze znajdę coś fajnego za niewielką cenę. I to jest dopiero satysfakcja. Piękne baleriny caluteńkie ze skóry, mięciutkiej jak rękawiczka, za 20 euro to chyba dobry wynik. I mogę wtedy kupić sobie we wszystkich kolorach. To w "Boscaini Scarpe". Są to duże sklepy z butami w północnych Włoszech. Te 20 euro to nie jest średnia cena, większość butów jest tam znacznie droższa. Ale należy szukać przecen. Kiedyś były zgromadzone na lewej ścianie sklepu a teraz są porozrzucane w różnych miejscach.
Warto też zajrzeć do "Scarpe&Scarpe". Sklepy z tej sieci są ogromne i jest ich bardzo dużo - od Palermo do Bolzano (ostatni przed granicą, przy samej trasie przez miasto w centrum handlowym Twenty - oczywiście gdy nie jedzie się autostradą , lecz SS 12). Tutaj trzeba poświęcić dużo czasu, żeby przejrzeć te tysiące wystawionych butów. Podobnie w Pitarello, gdzie wśród plastików można wyczesać czasami coś fajnego. Warto zaglądać do sklepów w małych miejscowościach, często można trafić na coś bardzo oryginalnego i w dobrej cenie. Casami kupuję w Bacie, bo we Włoszech w sklepach Baty są inne buty niż w Polsce. Ale często buty od Baty są sztywne.
Jeden z moich ulubionych sklepów to "Bottegone della Calzatura" w Rosa di Terricciola na południe od Pontederry. Przed sklepem stoi ogromny żółty but, cudny kicz, który trudno przeoczyć. Gdy moje drogi prowadzą w pobliżu zawsze tam wstępuję, bo kupiłam tam sporo fajnych butów. I mam sentyment do tego wielkiego trzewika. Niestety co roku jest coraz gorzej, buty coraz gorsze i nie w moim guście. Pewno przestanę tam zaglądać.


Miałam napisać jeszcze o ciuchach, winach, serach i innych smakolykach, ale już minęła pierwsza w nocy, więc ciąg dalszy nastąpi.

środa, 5 czerwca 2013

Piękna Tropea

Jeszcze o Tropei i okolicach. To rejon wart zobaczenia. Linia brzegowa jest tutaj niezwykle urozmaicona. Niektóre miejscowości dochodzą do morza, inne znowu usadowiły sie na wysokim klifie. Morze, szczególnie oglądane z góry, przybiera nieprzyzwoicie piękne kolory. Kto przyjeżdża tutaj na plażę, to raczej niech wybierze Marina di Zambrone z piaszczystą piękną plażą a nie Tropeę czy Capo Vaticano, gdzie na plażę trzeba dojeżdżać czy dochodzić na dół. Tylko niewielka część Tropei leży na poziomie morza.
Miasteczko jest urokliwe, przepiękne widoki na morze i na kościół Santa Maria dell'Isola usadowiony na  położonym niżej półwyspie, tuż obok piaszczystej plaży.
 
W uliczkach Tropei jest mnóstwo sklepów, można kupić tu słynną czerwoną cebulę i przetwory z niej, a także  peperoncino nazywane kalabryjską viagrą.
 

Peperoncino zajmuje w kalabryjskiej kuchni czołową pozycję. Jada się tutaj ostro. Najbardziej znana jest chyba n'duja - gruba, miękka (nadaje się do smarowania) kiełbasa z wieprzowiny z dużą ilością papryki ostrej i słodkiej, wędzona i dojrzewająca przez kilka miesięcy. Jest czerwona od papryki, ale jak może być inaczej skoro peperoncino stanowi jedną drugą lub jedną trzecią składu kiełbasy. 
Kiedyś przeczytałam w przewodniku Pascala, że w Tropei jest najwięcej lokali gastronomicznych na metr kwadratowy. Istotnie co krok tutaj ristorante, trattoria, pizzeria, bar, cafe. Ale gdy poczytałam wystawione przed lokalami karty dań to w zasadzie są bardzo podobne, różnią się przede wszystkim cenami. I nie powiem żebym była zadowolona z tego co jadłam, a i wino było takie niespecjalnie dobre. Bardzo często się zdarza, że w miejscowości pełnej turystów jest masowe żywienie. Większość z turystów nie zna się na miejscowej kuchni, więc nie wybredzają, uznają że tak ma być. Trzy razy jadłam kolację w tej okolicy (Tropea, Ricadi, Zambrone) i za żadnym razem nie byłam zachwycona zawartością talerza.
Najbardziej lubię jeść tam gdzie przychodzą miejscowi. To się zawsze sprawdza. Dlatego jestem niepocieszona, że w Cerrelli, koło Altavilla Silentina, gdzie nocowałam dzień wcześniej, zamknięto moją ulubioną ristorante "Addo zi Miche". Jakież tam było pyszne jedzenie! Niedaleko jest inna restauracja, niezła, ale niestety nie będę z utęsknieniem czekała przez rok, żeby w niej zjeść. Trzeba zmienić miejsce.
Ale wracajmy do Tropei. Jest niedaleko jeszcze jedno miejsce, którego nie można ominąć - Capo Vaticano. Widok  niezapomniany. Lepiej jest przyjechać tam po południu ze względu na lepsze oświetlenie przez słońce padające od strony morza. Po wjeździe do miejscowości, gdy drogi się rozwidlają nie należy jechać w lewo w dół, ale w prawo do punktu widokowego na końcu drogi. Jest tam kawiarnia ze świetną kawą. Przez kilka lat pracowała w niej Polka, ale jakiś czas temu wyjechała do Belgii. Zaraz za kawiarnią widokowy taras i panoramiczna ścieżka po zboczu.
Widok na strome cyple oddzielone piaszczystymi zatoczkami na zawsze pozostaje w pamięci.
 
 
 

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Nareszcie słońce

Nie zawsze w hotelu był sprawnie działający internet, więc nie mogłam pisać na bieżąco.
Pisałam o deszczu, ale to było nic. W Wenecji pojawiło się nawet słońce, podobnie w Rawennie. W Perugii trochę popadało, więc spacer po mieście był ograniczony a zdjęcia kiepskie. W Asyżu pogoda była możliwa, a w Spoleto popołudnie zaskoczyło słońcem. Wieczorem w ristorante na Piazza Mercato  do kolacji piłyśmy wspaniałe Sagrantino di Montefalco i wydawało się, że wreszcie zacznie się prawdziwie włoska pogoda. W nocy oczywiście lało, ale rano znowu pokazało się słońce. Był to czwartek, Boże Ciało - u nas święto i dzień wolny od pracy, natomiast we Włoszech normalny dzień pracy. Procesje odbywają się dopiero w niedzielę.
Orvieto zdołałyśmy przejść w słońcu. Fronton duomo jest zachwycający. Widziałam go już tyle razy, ale za każdym razem jestem oczarowana. Najbardziej lubię wejść w ulicę wychodzącą na piazza Duomo na wprost katedry. Nagle w prześwicie ulicy pojawia się to cudo.

Pamiętam jak pierwszy raz przyjechałam do Orvieto. Krążyłam samochodem po uliczkach szukając katedry. I nagle pojawiła się w wylocie ulicy. Do tej pory pamiętam to wrażenie. Całe stare Orvieto jest warte zobaczenia. Jest jeszcze podziemne miasto. Można tam spędzić wiele godzin, ale w pamięci pozostaje przede wszystkim fronton duomo.
Gdy ruszałyśmy z Orvieto zaczęło się szybko zachmurzać. W Narni zobaczyłyśmy na drodze warstwę gradu rozjeżdżanego przez samochody. Wiatr wiał coraz silniej, zaczął padać deszcz. Coraz mocniej. Pod Terni nagle zabębnił o karoserię grad. W jednej chwili zrobiło się biało. Schowałam się pod dach na stacji benzynowej, jak wiele innych samochodów. Waliły pioruny, wokół płynęła biała od lodu rzeka. Wrażenie przerażające. Trwało to ponad godzinę. Strach było jechać w tej wodzie i lodzie. Przydałyby się zimowe opony. Gdy trochę zelżało ruszyłyśmy w żółwim tempie w stronę Avezzano, gdzie miałyśmy zarezerwowany nocleg. Co chwila przychodziła nowa fala gradu.

Tak wyglądało w pobliżu Terni

Już kilka razy w Italii dopadał mnie grad. Ale trwało to kilka czy kilkanaście minut i niedługo nie było śladu po lodowych kulkach. Teraz ślady będą zapewne na zawsze na karoserii mojego samochodu. Wolę nie sprawdzać.
Ostatni dzień maja też upłynął w deszczu. Miał to być dzień pięknych górskich krajobrazów w Abruzzo i dalej na południe. Niestety, poza krótkim przebłyskiem słońca nad Lago di Barrea, z nieba stale lała się woda. Na dodatek było zimno 6-7 stopni. Wszystko się pokręciło. W Polsce było w tym czasie znacznie cieplej.
1 czerwca w sobotę wydawało się, że już po deszczach. Cieplej, bardziej słonecznie. Ale gdy wieczorem kończyłyśmy kolację w jednej z licznych ristorante w Tropei, rozpętała się burza z niesamowitą ulewą. Wracając do samochodu raczej płynęłyśmy niż szłyśmy. Woda spływała w dół ulicami. Buty schły 2 dni. Lało jeszcze przez pół nocy, ale od niedzieli wreszcie słońce. Jesteśmy na Sycylii.

Port w Cefalu

                                
                                        










środa, 29 maja 2013

Piove, piove...

Jeszcze tak nie miałam, żeby pod koniec maja we Włoszech ustawicznie lało. Chyba tegoroczny wyjazd nie będzie udany. Dzisiaj piąty dzień w podróży a ciągle w długich dżinsach, pełnych butach, czterech warstwach ubrania - bluzka, sweterek, bluza, kurtka. Nic cieplejszego nie mam, więc chyba trzeba będzie jutro wstąpić do Oviesse i kupić coś ciepłego. Może być to trudne, bo w sprzedaży już letnia kolekcja. Przez dwa dni nie miałam internetu, więc nic nie mogłam napisać.
Jak było do przewidzenia na Grossglockner nie pojechałyśmy, chmury sięgały prawie ziemi, a tam jedzie się po widoki. Postanowiłam więc pojechać przez Felbertauerntunnel. Wprawdzie przejazd kosztuje 10 €, ale szybciej byłabym po włoskiej stronie, gdzie miało być cieplej i bardziej słonecznie. Niestety tunel był zamknięty, pojechałam więc drogą 165 przez Gerlos. Na dodatek zboczyłam kawałek z głównej drogi i sięgnęłam nieba - jaka cudna trasa ostro pnąca się pod górę. Wąziutka, więc dodatkowa adrenalina, czy się kogoś spotka z przeciwka. Na wysokości ośnieżonych szczytów, śnieg leżał też przy drodze, na szczęście niewiele.


Nie lubię jeździć przez duże miasta, więc omijam Innsbruck wysoko górą , niezwykle malowniczą trasą. W Volders, przy przepięknym Karlskirche zjeżdżam z drogi 171 w kierunku Tufles i Rinn. Stamtąd do Matrei am Brenner, cudnego malowanego miasteczka, zaraz blisko jest przełęcz Brennero. I już Italia!
W poniedziałek było nawet trochę słońca, ale we wtorek chmury ciągle maszerowały po niebie. Gdy jechałyśmy z Rovereto do Schio (w kierunku Vicenzy), przez góry oczywiście, drogą 46, to popadywał deszcz i miejscami była mgła, a na termometrze 6 stopni. Istny listopad w Polsce, a nie koniec maja we Włoszech.
Moja współtowarzyszka podróży Zosia nie była nigdy we Włoszech, muszę więc pokazać jej najważniejsze atrakcje. Na początek była Wenecja. Piękna jak zawsze, na dłuższą chwilę zaświeciło nawet słońce. Gdy przysiadłyśmy w pobliży placu św.Marka na jakimś stopniu, zmęczone po gonitwie wąskimi uliczkami, podszedł do nas strażnik miejski z prośbą, żebyśmy wstały, bo tu nie wolno siadać. I tak zganiał każdego. To było wczoraj, ale do tej pory mnie to gnębi, jest mi przykro. Od lat co roku jeżdżę do Wenecji. Pamiętam jak zawsze gdzieś przysiadaliśmy, aby odpocząć. Właśnie na jakimś schodku, gdziekolwiek, zdarzało się nawet moczyć nogi w  kanale. I ta swoboda była taka cudowna. A się skończyło. Straciłam serce do Wenecji. Gdyby jeszcze były ławki do wyboru. Ale ich prawie nie uświadczysz.

Co może zaszkodzić kamiennym schodkom, jeżeli usiądzie na nich miękki tyłek? Od chodzenia bardziej się zetrą. Może niedługo trzeba będzie chodzić w kapciach po Wenecji,

niedziela, 26 maja 2013

W drodze

Już jestem blisko, jutro po południu zobaczę niebieską tablicę z otoczonym gwiazdkami napisem - Italia. Dzisiaj nocujemy w Fusch am Grossglockner Hochalpenstrasse.
Niestety pogoda jest beznadziejna, dzisiaj od rana było 2-4 stopnie, padał deszcz i wiał silny wiatr. Wczoraj było trochę lepiej, ale wczorajszy dzień spędziłam głównie na autostradzie. Dzisiaj była już piękna Bawaria, zielona, kwitnąca, z przepięknymi malowanymi domami, majowymi drzewkami, z zapachem gnojowicy. Uwielbiam jechać bocznymi drogami, zaglądać do malowniczych miasteczek i czekać na pojawienie się Alp. Są już dookoła a Italia tuż tuż. Niestety nie pojadę przez Grossglockner, bo pogoda nieodpowiednia, chcę pokonać jeszcze raz tę piękną drogę, ale w słońcu. Będę więc musiała spróbować kolejny raz. Trzeba zmienić trasę, ale na jaką to postanowię jutro rano, gdy zobaczę co dzieje się za oknem.
Obejrzałam w internecie prognozę pogody na najbliższe dni. Nie grozi nam przegrzanie. Od 17 do 21 stopni, ale na szczęście bez deszczu. Będziemy musiały wskoczyć w Trento do Oviesse kupić coś cieplejszego, bo zabrałam tylko jedną bluzkę z długim rękawem.
Bawarski cebulak wśród pól

Kloster Seeon,
Pomimo braku słońca widoki są piękne, ale mam nadzieję, że podczas jutrzejszej drogi przez Alpy słońce się jednak pokaże.

piątek, 26 kwietnia 2013

Arborio i parmiggiano

Słowiki  drą się jak oszalałe, nadrabiają zaległości. Jest ich w pobliżu domu kilka, bo do którego okna bym nie podeszła to słychać głośne trele. Na szczęście Bonifacy to typowy kocur i nie lubi się męczyć, więc mam nadzieję, że nie zapoluje na słowiki, jak jego poprzedniczka kotka, uwielbiająca polowania na ptaszki. Przecież pani słowikowa ma gniazdko na ziemi, więc stanowi łatwy łup. Na razie słowików przybywa, słychać je nawet przez zamknięte okna.
Za miesiąc będę już w Italii. Tym razem wybieram się po raz drugi przez Grossglockner Hochalpenstrasse licząc na słoneczną pogodę , a więc ładniejsze zdjęcia. Jeżeli słońce nie dopisze, to jadę inną drogą - przez Felbertauerntunnel. Kilka lat temu płaciłam za przejazd 10 €,  w tym roku dalej kosztuje 10 €. Dziwny przypadek, wszystko przecież drożeje.
Jeszcze nie posprzątałam samochodu po zimie i na tylnej półce wciąż leży ryż zerwany we wrześniu na polach ryżowych w pobliżu Mediolanu. Kiedyś myślałam, że ryż rośnie na Dalekim Wschodzie, lub w innych odległych krajach, aż tu kilka lat temu jadąc do Turynu znalazłam się wśród ryżowych pól. We Włoszech uprawia się ryż arborio na risotto.
Ryżowisko we wrześniu, niedługo zbiory
W maju widać głównie rozlewiska, w których kiełkuje ryż

Największe skupiska uprawy są w Lombardii, centrum jest chyba w Vercelli , niedaleko Mediolanu.
Przyzwyczaiłam się przez te kilka miesięcy (od września) do tych ryżowych wiech, z których powoli wykruszają się nasiona. Zaraz widzę bezkresne ryżowiska, przez które jedziemy wąską drogą na skróty do Certosa di Pavia.
Okolice na południe od Mediolanu nie należą do ładnych. Na północ zaczynają się góry, prześliczne Como, lago d'Orta. Ale ryżowiska są na płaskim. To Padana, dolina Padu. Jest tutaj dużo ładnych miast i miasteczek, ale dookoła nich nizina. Przy bocznych drogach albo ryż, albo kukurydza i co mnie zdumiało, wielkie fermy bydła. Takie przemysłowe na setki krów, jakie kiedyś były w naszych PGR-ach, jakie wyklęliśmy i na ogół stoją puste.

Lombardzki "PGR"

W Lombardii pracują wydajnie na surowiec do produkcji parmiggiano reggiano i grana padana. Parmiggiano jest znacznie droższy, mnie wystarczy smakowita grana padana , której w mojej rodzinie używa się bardzo dużo. Przodują w tym spożyciu moje wnuki, które używają parmezanu do wszystkiego. A już rosół bez dużej ilości tartego parmezanu nie jest jadalny. To przecież popularna pastinia, którą karmi się włoskie dzieci i którą moje polubiły podczas pobytów na Sycylii.
W Polsce parmezan jest bardzo drogi i jakiś niewyględny. W Italii sprzedaje się kawałki nie krojone na gładko, ale takie odłupane. Kupuję takie bryły zapakowane sotto vuoto (próżniowo) i mogą one długo poleżeć w lodówce. Jeżeli nie zdąży się sera zużyć a termin ważności zbliża się do końca, ucieram parmezan elektryczną lub ręczna maszynką, pakuję w niewielkie woreczki i zamrażam. Po wyjęciu z zamrażarki od razu nadaje się do jedzenia. Jeżeli zamrozi się parmezan w kawałku, to po wyjęciu z zamrażarki musi poleżeć przynajmniej dobę, żeby doszedł do siebie. Podobno parmezan jest najzdrowszym z serów. I na dodatek jeszcze szalenie smacznym.
Sery typu parmiggiano czy grana produkowane są również w innych niż Padana regionach. Kupowałam granę w Trentino. Tak samo dobra. Natomiast w fattorii San Martino niedaleko Monterotondo Marittimo (na obrzeżach Maremmy) ser tego typu nosi nazwę primitivo. Pychota.
Już 1.30, więc dosyć tego pisania o pysznościach. Inaczej będę musiała iść coś zjeść.
Kończę i dodaję zdjęcia już następnego dnia.
Jeżeli o pysznościach, to włoskie risotto do takich należy. Każde które jadłam było wyśmienite. Ale najlepsze jadłam w Vernazzy, w Cinque Terre, w trattorii da Piva. W jednej z wąskich uliczek pnących się w górę usiadłyśmy przy stoliku na ulicy i przynieśli risotto z frutti di mare. W kamiennym garnku jeszcze bulgotało. Tego smaku nie zapomnę nigdy i muszę tam jeszcze raz wrócić. Chyba miało dodane sporo peperoncino, ale nie próbowałam jeszcze tego smaku odtworzyć. Po pierwsze ze świeżymi owocami morza u nas kiepsko, a z mrożonych to nie będzie to samo. Może spróbuję na Sycylii, bo risotto z Vernazzy chodzi za mną i moją przyjaciółką od prawie 4 lat. Byłyśmy tam w 2009 roku, w drodze powrotnej z Prowansji. Tak szybko czas leci, ale jak na razie żadne inne risotto nie przebiło tamtego.

We Włoszech jada się również orzotto, przyrządzane według tych samych zasad jak risotto. Zamiast ryżu używa się orzo, czyli kaszy pęczak. U nas pęczaku nie brakuje, można więc spróbować ugotować orzotto np z cukinią i boczkiem. Posypane obficie parmezanem jest bardzo smakowite.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Cilento



Droga w Cilento
Przez kilka dni nie miałam nawet chwili żeby cokolwiek napisać. 12 kwietnia moja Mama obchodziła setne urodziny. Z moją włoską córką, która przyleciała z Palermo na tę uroczystość, przygotowałyśmy (a głównie ona) mnóstwo smakołyków. W większości były to potrawy z kuchni włoskiej. Najbardziej smakowały gościom involtini z bakłażanów, typowe danie sycylijskie. Teraz bakłażany można kupić przez cały rok, więc stały się już zwyczajnym warzywem, takim jak ogórki czy buraczki.
Pierwszy raz jadłam bakłażana podczas pierwszego pobytu we Włoszech. Przygotowany na campingu, na butli gazowej. Smak mnie wtedy nie olśnił, ale i przygotowanie nie było zgodne z tym czego nauczyłam się o bakłażanach dopiero dużo później. W roku 1987 sami sobie robiliśmy jedzenie wieczorem na campingu. Z tego co przywieźliśmy z kraju, trochę tylko wzbogaconego miejscowymi warzywami. Nawet do głowy mi nie przyszło pomyśleć, że mogłabym pójść do restauracji. Bo i za co.
A teraz mam nawet swoje ulubione knajpki w różnych stronach Italii.
O "5 i 1/2" w Lido Adriano koło Rawenny już pisałam. Daleko na południu w Cerrelli, koło Altavilla Silentina  (na południowy wschód od Salerno) jest restauracja "Addo Zi Miche". Mieszkałyśmy w tej miejscowości w b&b  "Country House L'Ippocastano" . Przyjechałyśmy gdy już było ciemno, więc oczywiście nie mogłyśmy znaleźć b&b. Wstąpiłyśmy więc do restauracji zapytać. Właścicielka wytłumaczyła jak tam trafić, dodając, że jeżeli w dalszym ciągu nie znajdziemy, to żebyśmy wróciły, wtedy ona nas zaprowadzi. Znalazłyśmy i później wróciłyśmy, ale już na kolację, po rozpakowaniu się. Żeby nie nudziło się czekać na zamówione dania na stół wjechała focaccia, spód od pizzy. Ciepła, chrupiąca, smakowita. Pasta również była wyśmienita, dobre miejscowe wino i ta urocza atmosfera prostej włoskiej ristorante na prowincji. I oczywiście ceny bardzo przyjemne dla mojego portfela. Ten urok prowincji też bardzo lubię.

Ristorante "Addo Zi Miche"
Zresztą we Włoszech jest tak dużo wszelkiego rodzaju miejsc do jedzenia, że można znaleźć coś dobrego na każdą kieszeń. Na ogół menu z cenami jest wystawione na zewnątrz, więc nie ma problemu z wyborem.
W Polsce już też czasami widzi się przed lokalem spis potraw z cenami, ale nie jest to jeszcze popularne. A szkoda, bo nie lubię kupować kota w worku. I głupio wstawać od stolika i wychodzić, po przejrzeniu menu. Choć robiłam tak, jeżeli okazywało się, że albo nie ma nic co chciałabym zjeść, albo ceny są za wysokie. W tym roku w końcu maja , jadąc do Palermo, zjem kolację w Cerrelli. Restauracja zamknięta jest w niedzielę, o czym przekonałam się 2 lata temu. Teraz już wiem, że należy tu przyjeżdżać w pozostałe 6 dni tygodnia.

Altavilla Silentina
W samym Cerrelli  żadnych innych atrakcji nie ma.  Pobliska Altavilla Silentina jest za to bardzo ładnym miasteczkiem położonym na górze. A dalej przepiękne Cilento, dokąd lubię wracać i jechać przed siebie coraz to inną górską drogą. Krajobrazy są bajkowe. W pobliżu Felitto warta zobaczenia atrakcja - Gole di Calore. Rzeka Calore płynie w głębokim wąwozie, wzdłuż którego wiedzie turystyczny szlak zaczynający się w Remolino. Jeżeli chce się obejrzeć wszystkie ciekawe miejsca, to trzeba przeznaczyć na wyprawę cały dzień. Wspaniała wędrówka, w cieniu wysokich drzew, nad szalonym miejscami nurtem rzeki.


Gole di Calore
Chciałabym też zobaczyć Gole di Raganello, niedaleko Castrovillari na południu. Tam rzeka płynie w znacznie głębszym wąwozie. Już dwa razy miałam zarezerwowany nocleg w pobliżu, ale nie wyszło. W tym roku jadę z nową koleżanką, po raz pierwszy, więc nie jestem pewna, czy by wytrzymała taki treking. Przetestuję.

Tu zaczyna się Cilento - droga do Teggiano
Parco Nazionale del Cilento e Vallo di Diano obejmuje teren między autostradą A3 na południe od Salerno do Lagonegro a wybrzeżem od Agropoli do Sapri. Ten odcinek wybrzeża jest niezwykle piękny. Droga biegnie zawieszona między górami a morzem. Czasami przypomina wybrzeże Amalfitańskie. Ale jest tu mniej turystycznie, co dla mnie jest ogromną zaletą. Kolor morza widzianego z góry jest wręcz kiczowaty. A wnętrze Cilento to kręte górskie drogi, w maju wielkiej urody żarnowce rozbijające swoją żółcią soczystą zieleń.

Campora


Palinuro

     Urokliwe górskie miasteczka, kasztanowe lasy. Jest nieco dziko i spokojnie, turyści wolą wylegiwać się na piasku zamiast kręcić się górskimi szlakami. Łatwo znaleźć dobry nocleg i świetne jedzenie. Za każdym razem w drodze na Sycylię staram się tu zajechać.